Czasami przez minutę pomyślę, że uda mi się dojść do sedna. Sześćdziesiąt sekund, jedna po drugiej. Najpierw delikatnie, by nie czuć zawodu. Przy dwudziestu pięciu serce bije szybciej i krew rozbija się o ściany naczyń. Przy czterdziestce, jak to zwykle bywa, znak zapytania i wykrzyknik na ostrzeżenie. Potem dochodzę do dna, bo już wiem, że to się nie uda. Minęła minuta i wracam do siebie. Znów wiem, że tu mi najlepiej.