poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Poznanie (II)

Pochmurny wieczór, jak każdy w ciągu ostatniego tygodnia. Deszcz lekko zacinał w stronę południa burząc jednoczenie jeszcze bardziej i tak już wzburzoną taflę jeziora. Znów ciemna i zimna noc, znów dudnienie na poddaszu, znów księżyc w pełni. Przygnębiająca atmosfera dała się odczuć nawet największym entuzjastom tego wyjazdu. Byli w puszczy, dookoła tylko las, niebo i woda. Nic więcej. Nic, prócz deszczu który zachłannie zmywał z ludzi dobre samopoczucie. Tak też było z Wiktorem. Cóż miał robić, jeżeli nawet optymistom uśmiech zszedł z twarzy. Mógł tylko starać trzymać się w garści. Próbować opanowywać swój umysł i wyzbyć się negatywnych emocji, które tak często potrafiły rujnować mu życie. Czytał więc dużo, wieczorami siadał w wielkim miękkim fotelu w kratkę, umieszczonym zaraz przy wiecznie rozpalonym kominku. Pił kawę, gorącą czekoladę lub herbatę z rumem, rozmawiał ze znajomymi, z przyjaciółmi, rozmyślał i znów czytał… starał się zupełnie odciąć od dołujących myśl. Przez pierwszy tydzień nawet mu się to udawało, niestety kolejny, nie należał już do udanych. Zaczął się ciągle na kogoś wydzierać o bardzo mało istotne sprawy, był podenerwowany ogólnie panującą atmosferą przygnębienia, na którą szczególnie się wyczulił. Po kilku dniach, zaczął za to wszystkich przepraszać i chodził ze spuszczoną głową. Nikt jednak nie przejmował się jego wcześniejszymi wyskokami i wszyscy łatwo wybaczali mu jego chandrę. Znajomi byli bowiem przyzwyczajeni do tego typu huśtawek nastroju występujących u Wiktora i doskonale wiedzieli, że takowe wystąpią, toteż od początku nie zwracali na nie szczególnej uwagi.

O ile jego koledzy byli przygnębieni pogodą głównie z tego powodu, że przepadł im urlop, on odbierał to zupełnie inaczej. Ten wyjazd miał być dla niego nową inspiracją, natchnieniem, poszukiwaniem weny podczas długich porannych i wieczornych spacerów, kiedy wszystko budzi się do życia i kiedy zasypia, miał przynieść mu wiele wartościowych utworów – być jego drugą i ostatnią szansą powrotu do normalności. Tymczasem – myślał – co można napisać podczas deszczu? Oczywiście zależy to głównie od autora, Wiktor bądź co bądź, nic pozytywnego przy depresyjnej aurze napisać po prostu nie potrafił, wszak utworów wskazujących na stan jego załamań psychicznych miał już pod dostatkiem i nie chciał tworzyć więcej. Marzył o napisaniu czegoś dla dzieci. Głównymi bohaterami mieli być las, łąka, słońce, zwierzęta, wszyscy uosobieni, a wątkiem wakacyjne lenistwo i przygody zarazem, nic nadzwyczajnego z punktu widzenia literatury współczesnej i nie tylko, za to coś przełomowego dla jego twórczości i ducha przede wszystkim. Z pewnością napisałby coś, gdyby inspirację mógł czerpać nie tylko ze słonych łez nieba, których miał pod dostatkiem… Wiedząc o tym, postanowił schować pióro i skórzany notatnik w szufladzie zamykanej na klucz. ‘Tak będzie bezpieczniej dla mnie’ – myślał. Bał się, że za tydzień przeczyta to i będzie zawiedziony, że będzie to kolejny krok wstecz. Przecież już nie raz pisał coś pod wpływem emocji, potem tego żałował, wstydził się. Bolał nad jego wcześniejszymi słabościami, dziś wiedząc jak były one bezpodstawne, a może nawet kompromitujące. Podczas takich rozmyślań nachodziła go myśl, czy nie rzucić pisania raz na zawsze. ‘Wszak może się do tego nie nadaję, skoro ciągle żałuję tego co stworzyłem, skoro boję się pisać, żeby się nie wstydzić?’ – pytał po cichu stojąc wieczorami przed lustrem w ciasnej łazience. Wiktor zaczął zdawać sobie sprawę, że jest to już problem natury psychicznej, że może powinien udać się do lekarza. Przecież zawsze kochał to co robił, miałby zaprzestać, wszystko stracić, tylko dlatego, że kolejny raz wpadł w depresję spowodowaną deszczem? Długo walczył ze swymi myślami. Raz wydawały mu się niedorzeczne, innym razem zaś wierzył w rację swoich słów. Wiedział jednak bardzo dobrze, że nie ma już gdzie się cofnąć, że krok za nim istnieje tylko otchłań, przepaść z której nigdy nie potrafiłby się wydostać, a grunt już usuwa się spod jego stóp… zegar wciąż nieubłaganie tyka, z każdym dniem coraz szybciej.

Podróż pociągiem do domu zmieniła się w katorgę, szczególnie ze względu na niesprzyjające warunki atmosferyczne. Deszcz nieustannie lał strumieniami z otchłani nieba, zresztą nie było to już ani nowością, ani zaskoczeniem dla nikogo. Ludzie w przedziale wydawali mu się tacy szarzy, bez wyrazu. Przestał zwracać uwagę na sytuację za oknem, teraz bał się, że wygląda tak samo. Nie chciał. Widział, że są nieszczęśliwi, widział, że potrzeba im zmian, widział, że się ich boją. On też się bał. Jedyna myśl która rozświetlała mu wtedy umysł to ta, że on już o tym wie, że jest uświadomiony, że potrzebuje, ale przede wszystkim chce się zmienić….