czwartek, 20 lutego 2014

W pół do refleksji.

Kiedyś chciałem porównać dwa filmy, a może dwie piosenki, na pewno dwie rzeczy skrajnie różne. Takie zestawienie. Jasne i oczywiste, wszem, wobec, że do tego nie doszło. Moje teksty zawsze zawierają więcej słów niż treści, więcej nieposkładanych myśli niż sensu. Kto myśli inaczej, ten tkwi w błędzie. Może nawet w nim ugrzązł, lecz bardzo mi schlebia! Zaaferowany wypluciem kolejnego steku myśli, zwykłych, żadnych tam owoców wysublimowanej refleksji, czy jakkolwiek ktoś to potrafi ładnie ująć... w każdym razie zaaferowany całą sytuacją postanowiłem sobie przypomnieć, wracając do pierwszych słów, przypomnieć te dwie... już wiem - piosenki!

Pomysł, gdy po raz pierwszy wpadł mi do głowy wydawał się ciekawy - o wiele bardziej niż teraz. A to dlatego, że chyba wtedy jeszcze znałem puentę, a teraz próbuję jej dociec. Pierwszy utwór to znana wszystkim, a przez prawie wszystkich lubiana słodka, marzycielska ballada.



Może trochę naiwna, ale delikatna i przyjemna, szczególnie w ustach Audrey. Chce się słuchać, chce się żyć, chce się wyruszyć w wielką podróż: "there's such a lot of world to see"! Piosenka afirmująca życie. Tezie w tekście przedstawionej sprzeciwia się za to melodia z pewnego filmu.



"I've seen it all - there is no more to see".

Macie to szczęście, moi drodzy czytelnicy, domniemani, że całe błyskotliwe podsumowanie pozostawię wam. Strumienie wniosków, fontanny pomysłów. To wszystko specjalnie dla was, bo nie zdzierżę póki co pseudointelektualnych bredni i filozofowania. Jak wspominałem na początku - puenty nie pamiętam, więc jej nie będzie, co całkowicie uprości sprawę, a Was zapewne trochę zawiedzie. Nikt nie lubi czytać tekstów bez zakończenia. A tu zakończenie będzie otwarte