Stuck here it’s cold I’m standing,
hoping for some understanding ,
only way to go is inside.
środa, 8 grudnia 2010
sobota, 23 października 2010
czwartek, 21 października 2010
Poznanie (III)
Poniedziałek, szósta rano, słońce ledwo co wyjrzało zza horyzontu. Kilka chmurek, lekki wiatr, jakby bryza, tylko, że Wiktor nie był nad morzem, a w swoim własnym domu, stał na tarasie. Znów zaczęło kropić, poczuł kilka kropel na twarzy, zobaczył zamazane plamki na okularach. Kurwa mać – powiedział niby szeptem. Kurwa! Kurwa! Kurwa! – teraz już krzyczał. Nawet przeszło mu przez myśl aby skoczyć, skoczyć raz i mieć wszystko z głowy, spokój na zawsze, jednak zreflektował się, przypomniał ojca… Spojrzał na zegarek, uświadomił sobie, że zaraz pobudzi wszystkich ludzi, że znów będą mieli pretensje, zamilkł. Ale sam w sobie krzyczał, niemiłosiernie się darł. Jest coraz gorzej- powtarzał w duchu. Otworzył książkę telefoniczną, już wiedział która myśl w jego głowie przejęła władzę. Zadzwoni, umówi się na wizytę, pójdzie do psychologa. Skoro sam sobie nie radzi, przecież po to on jest, żeby iść do niego i sobie pomóc. Jeszcze przez chwilę wstydził się, że tak sobie wyobraził sytuację, głupio mu się zrobiło, że sam sobie nie radzi, że jest słaby, a może nawet bezwartościowy. Spojrzał na to jeszcze z innej strony, pomyślał, że do psychologa chodzą ludzie z problemami.. A on? Nic go nie spotkało, śmierć ojca, samobójcza, przecież to było dawno, nie pamięta już, nie liczy się. Jaki to mogło mieć wpływ na jego psychikę? Myślał i rozważał. A może jednak iść, przecież tracił pasję bez której nie umiał żyć. Myśli walczyły ze sobą niby Juliusz Cezar z Pompejuszem Wielkim. Zresztą to była jedna z jego wad, zawsze za dużo myślał, ten brak spontaniczności, zdecydowania. Zawsze tylko myśli, pytania a w konsekwencji strach. Pewnego dnia, przy dobrym humorze, nawet sam stwierdził, że już jest nudny z tym myśleniem, ze chciałby się zmienić, choćby dla zabawy. I myśli o zmianie wciąż w jego głowie się kłębiły, ale brak odwagi i samozaparcia powodował, że nic z nich nie wynikało. Dlatego wyszukanie numeru do specjalisty było przełomem. Minęły jeszcze dwa dni, nim był już w miarę pewien jak chce postąpić. Zadzwonił i umówił się na pierwsza wizytę w sobotę o godzinie 16:30. Minęło kilka godzin, a on już czuł, że źle zrobił, że wtedy jak był zdecydowany, trzeba było od razu, ale teraz, on już nie chce, wyjdzie na idiotę, po co? W sobotę od rana padało i Wiktor poszedł na spacer w stronę kliniki, była 16:22 stanął przed drzwiami, a właściwie były to dla niego wręcz wrota, wrota zamknięte na wielką kłódkę przez jego umysł. Odwrócił się więc i odszedł. O 16:40 dostał telefon z zapytaniem gdzie jest? Dlaczego się nie zjawił? Był zawstydzony, zaczął się głupio tłumaczyć, znów nabrał ochoty, żeby jednak pójść, miły głos sekretarki wcale go nie karcił, uprzejmie badał o co chodzi. Wiktor jednak bał się zapytać czy może jeszcze przyjść i postanowił zakończyć rozmowę, w pół zdania sekretarki powiedział: ‘Przepraszam, dowidzenia’ i pośpiesznie nacisnął czerwoną słuchawkę, byle tylko nie słyszeć co ona teraz mówi. Co gorsza - co teraz o nim myśli, że cham, że prostak, a może, że wariat. Przecież on nie jest wariatem, on tylko potrzebuje troszeczkę zrozumienia, żeby zmienić nastawienie. Ale któż mógłby mu pomóc, skoro on sam rezygnował, nim jeszcze zdążył zacząć działać.
wtorek, 14 września 2010
Przemiana bohatera romantycznego…
czyli w bycie skowycie przekrwionego białka uderzającego do głowy przystopowanie wcześniej zainicjowanej agitacji elementów miłosierdzia. Zredukowanie pasywności i nadmiernej uprzejmości na rzecz mechanizmów ochronnych przywracających naturalny kolor, tylko na powierzchni.
Ściana oblana czerwonym winem jest granatowa.
PS jeżeli wcześniej była biała.
poniedziałek, 30 sierpnia 2010
Poznanie (II)
Pochmurny wieczór, jak każdy w ciągu ostatniego tygodnia. Deszcz lekko zacinał w stronę południa burząc jednoczenie jeszcze bardziej i tak już wzburzoną taflę jeziora. Znów ciemna i zimna noc, znów dudnienie na poddaszu, znów księżyc w pełni. Przygnębiająca atmosfera dała się odczuć nawet największym entuzjastom tego wyjazdu. Byli w puszczy, dookoła tylko las, niebo i woda. Nic więcej. Nic, prócz deszczu który zachłannie zmywał z ludzi dobre samopoczucie. Tak też było z Wiktorem. Cóż miał robić, jeżeli nawet optymistom uśmiech zszedł z twarzy. Mógł tylko starać trzymać się w garści. Próbować opanowywać swój umysł i wyzbyć się negatywnych emocji, które tak często potrafiły rujnować mu życie. Czytał więc dużo, wieczorami siadał w wielkim miękkim fotelu w kratkę, umieszczonym zaraz przy wiecznie rozpalonym kominku. Pił kawę, gorącą czekoladę lub herbatę z rumem, rozmawiał ze znajomymi, z przyjaciółmi, rozmyślał i znów czytał… starał się zupełnie odciąć od dołujących myśl. Przez pierwszy tydzień nawet mu się to udawało, niestety kolejny, nie należał już do udanych. Zaczął się ciągle na kogoś wydzierać o bardzo mało istotne sprawy, był podenerwowany ogólnie panującą atmosferą przygnębienia, na którą szczególnie się wyczulił. Po kilku dniach, zaczął za to wszystkich przepraszać i chodził ze spuszczoną głową. Nikt jednak nie przejmował się jego wcześniejszymi wyskokami i wszyscy łatwo wybaczali mu jego chandrę. Znajomi byli bowiem przyzwyczajeni do tego typu huśtawek nastroju występujących u Wiktora i doskonale wiedzieli, że takowe wystąpią, toteż od początku nie zwracali na nie szczególnej uwagi.
O ile jego koledzy byli przygnębieni pogodą głównie z tego powodu, że przepadł im urlop, on odbierał to zupełnie inaczej. Ten wyjazd miał być dla niego nową inspiracją, natchnieniem, poszukiwaniem weny podczas długich porannych i wieczornych spacerów, kiedy wszystko budzi się do życia i kiedy zasypia, miał przynieść mu wiele wartościowych utworów – być jego drugą i ostatnią szansą powrotu do normalności. Tymczasem – myślał – co można napisać podczas deszczu? Oczywiście zależy to głównie od autora, Wiktor bądź co bądź, nic pozytywnego przy depresyjnej aurze napisać po prostu nie potrafił, wszak utworów wskazujących na stan jego załamań psychicznych miał już pod dostatkiem i nie chciał tworzyć więcej. Marzył o napisaniu czegoś dla dzieci. Głównymi bohaterami mieli być las, łąka, słońce, zwierzęta, wszyscy uosobieni, a wątkiem wakacyjne lenistwo i przygody zarazem, nic nadzwyczajnego z punktu widzenia literatury współczesnej i nie tylko, za to coś przełomowego dla jego twórczości i ducha przede wszystkim. Z pewnością napisałby coś, gdyby inspirację mógł czerpać nie tylko ze słonych łez nieba, których miał pod dostatkiem… Wiedząc o tym, postanowił schować pióro i skórzany notatnik w szufladzie zamykanej na klucz. ‘Tak będzie bezpieczniej dla mnie’ – myślał. Bał się, że za tydzień przeczyta to i będzie zawiedziony, że będzie to kolejny krok wstecz. Przecież już nie raz pisał coś pod wpływem emocji, potem tego żałował, wstydził się. Bolał nad jego wcześniejszymi słabościami, dziś wiedząc jak były one bezpodstawne, a może nawet kompromitujące. Podczas takich rozmyślań nachodziła go myśl, czy nie rzucić pisania raz na zawsze. ‘Wszak może się do tego nie nadaję, skoro ciągle żałuję tego co stworzyłem, skoro boję się pisać, żeby się nie wstydzić?’ – pytał po cichu stojąc wieczorami przed lustrem w ciasnej łazience. Wiktor zaczął zdawać sobie sprawę, że jest to już problem natury psychicznej, że może powinien udać się do lekarza. Przecież zawsze kochał to co robił, miałby zaprzestać, wszystko stracić, tylko dlatego, że kolejny raz wpadł w depresję spowodowaną deszczem? Długo walczył ze swymi myślami. Raz wydawały mu się niedorzeczne, innym razem zaś wierzył w rację swoich słów. Wiedział jednak bardzo dobrze, że nie ma już gdzie się cofnąć, że krok za nim istnieje tylko otchłań, przepaść z której nigdy nie potrafiłby się wydostać, a grunt już usuwa się spod jego stóp… zegar wciąż nieubłaganie tyka, z każdym dniem coraz szybciej.
Podróż pociągiem do domu zmieniła się w katorgę, szczególnie ze względu na niesprzyjające warunki atmosferyczne. Deszcz nieustannie lał strumieniami z otchłani nieba, zresztą nie było to już ani nowością, ani zaskoczeniem dla nikogo. Ludzie w przedziale wydawali mu się tacy szarzy, bez wyrazu. Przestał zwracać uwagę na sytuację za oknem, teraz bał się, że wygląda tak samo. Nie chciał. Widział, że są nieszczęśliwi, widział, że potrzeba im zmian, widział, że się ich boją. On też się bał. Jedyna myśl która rozświetlała mu wtedy umysł to ta, że on już o tym wie, że jest uświadomiony, że potrzebuje, ale przede wszystkim chce się zmienić….
czwartek, 19 sierpnia 2010
Poznanie
3 czerwiec. Oczy Wiktora zmatowiały, za chwilę zaś zaszkliły się przy słabym świetle małej żarówki, wystającej jakby na antenkach z lampki stojącej nieopodal, na biurku. Krótki błysk w oku, chcąc nie chcąc łza spłynęła po blado-aksamitnym policzku. Zatrzymała się dopiero w kąciku ust. Zadrżał mu nadgarstek… Głęboki oddech… każdy taki potęgował tylko jeszcze bardziej i tak już silny łomot serca. W jego głowie trwała walka, sam na sam, ze sobą. Brzdęknięcie. Metalowy długopis wypadł z ręki Wiktora, upadł na szklany blat popielatego biurka. Biurka które tak wiele dla niego znaczyło…
Wiktor już jako dziesięcioletni chłopiec lubił pisać wiersze, najpierw były to krótkie rymowanki mówiące o zwierzętach, roślinach, o cudowności świąt Bożego Narodzenia, o zapachu świeżo upieczonego ciasta czekoladowego przygotowywanego przez jego babcię czy powietrza po burzy. Z drugiej strony zaś pisał odważnie jak na młody wiek i brak doświadczenia. Nie zawsze zachwycał się otaczającym go światem. Potrafił krytykować złe, według niego, zachowania. Szczególnie sprzeciwiał się niszczeniu otaczającej go przestrzeni, kochanego ogrodu. Ogród jego matki był ogromny w porównaniu z domkiem, w którym były tylko 3 pokoiki, łazienka i maleńka widna kuchnia. Z kuchnią Wiktor także wiązał wiele wspomnień, to tu babcia piekła na święta ciasta a mama gotowała jego ulubioną zupę grzybową. Domek może przez jego mała gabaryty i panujący w nim nastrój był miły i przytulny. Bele z których był zbudowany posiadały swój urok i niepowtarzalność, nigdzie w okolicy nie było podobnego budynku, belki sprowadzany były podobno aż z Kanady przez ojca jego matki, który był marynarzem. Zielony dach i małe drewniane okienka nadawały mu więcej tajemniczości, ale także dodawały swojskości, każdy od przekroczenia progu furtki czuł się jak u siebie. Od frontu drobna weranda z ławeczką-huśtawką. Dwa drewniane schodki. Potem już tylko ogród…
Może dzięki nadzwyczajnemu otoczeniu Wiktor zyskał cechę która potem miała strasznie utrudnić mu życie, wrażliwość. Późną jesienią gdy matka pastowała podłogi przed świętami Wiktor lubił przesiadywać na maleńkim ale pojemnym poddaszu. Znajdował tam masę niepotrzebnych już gratów, jednak wiele z nich pobudzało jego wyobraźnie, każdy przedmiot doceniał, próbował poznać jego historię, czasem sam ją pisał. Kochał te rupiecie nikomu już niepotrzebne, samotne. Podczas chłodnych popołudni chłopiec pisał na stryszku w swoim skórzanym czarnym notesiku, który, jak większość przedmiotów otaczających go, także miał swoją historię. Dostał go od mamy w dzień po jego komunii, była to jedna z niewielu pamiątek po jego dziadku. A może nawet i jedyna…
CDN
środa, 4 sierpnia 2010
It's all in my head.
i keep thinking,
we’re not far apart.
Scared of waking, lonely, aching,
just me and my hopeless heart.
niedziela, 25 lipca 2010
Zwiedź nie zawiedź.
Siedział samotnie na parapecie. Na parapecie własnych myśli za którym okno zamknięte, lecz nie w pełni szczelne. W co zimniejszy wieczór, jego myśli rozwiewane po całym pokoju i kuchni - jak pierze, które kiedyś tam położył bezmyślnie, zamiast wyrzucić, wyrzucić pierze, które uciekło z jego poduszki. Poduszki towarzyszącej mu od lat wczesnego dzieciństwa.
Nagle wstał, a może to jego myśli powędrowały na spacer, zerwały się z parapetu, przedostały przez szczeliny starego drewnianego okna. Znalazł się w parku, rozległym, białym od śnieżnego puchu. Orzeźwiający wiatr zawiał go w stronę lasu.
Rozmawiał z ptakami, wróblami miejskimi, gołębiami rynkowymi, w lesie jednak uświadczył rozmów lisów i wiewiórek. Poznał norę starego kreta, usłyszał historię o myśliwym, o minach wojennych, o sidłach i pułapkach, o rebeliantach i o dziewczynkach wiejskich szukających grzybów i jagód.
Słoneczny promień uniósł go wprost do niebios, poleciał nad jezioro, odbił się od niego prosto w twarz starego człowieka. Przechadzał się ścieżkami jego zmarszczek, poznając historię życia. Był w kanonie rodzinnym, to ta długa i głęboka pozioma zmarszczka na czole, właściwie cały kompleks zmarszczek tworzących się na skutek marszczenia owego czoła wobec decyzji najbliższych, dla których chce się jak najlepiej. Na łzie spłynął do zmarszczek radości, to te mniejsze, występujące jednak z większą częstotliwością zaraz za kącikami ust. Wraz z tymi w kącikach oczu tworzą panoramę uśmiechu, wszystkich chwil spełnienia i czystego szczęścia.
Blisko stamtąd do pasma zmarszczek żałobnych. To one wykrzywiają usta na kształt podkowy, kumulują się w okolicach brody, czasami mieszają z tymi im przeciwnymi, szczęśliwymi. Rzadko do tego pasma dopływa też strumień łez, trzeba jeszcze obejść usta, wysuszone, popękane, bez koloru i wyrazu. Koryto rzeźbione przez łzy, nadaje kształtu całej twarzy, buduje ją jak i charakter jej właściciela, opiewa granice nosa….
Wraz z łzą został starty przez starą spracowaną dłoń, wyparował. By znów powrócić z deszczem przeciekającym przez nieszczelne okno – na parapet.